Rozdział 2

2)
Obudziłam się, czując ucisk. Oczy piekły tak bardzo, iż nie mogłam ich otworzyć, gdyż sprawiało mi to ogromny ból. Po kilku próbach osiągnęłam swój cel i oniemiałam. Widok, który ujrzałam był cudowny, ale przypomniał mi o rozmowie z Ophelią. Jej groźby były prawdziwe. Wyrzuciła nas z Togolesu.
Nie chcąc dłużej zatracać się nad własnym losem, wstałam ( co było wielką udręką dla mojego, obolałego ciała) i zaczęłam zwiedzać mój nowy dom.
Rozejrzałam się wokół siebie, a moje bolące oczy mało co nie wyschły mi z zachwytu. Salon był bardzo nowoczesny i utrzymany w jednolitym czarno-białym stylu. Z sufitu, od którego biła chłodna jasność halogenów zwisały szklane, niby popękane lustra, służące za lampę. Przede mną stały trzy czarne stoliki kawowe, również szklane ( nie chciałabym się powtarzać, ale naprawdę większość rzeczy była szklana). Kilka minut temu leżałam na jednej z trzech, skórzanych kanap. Po mej prawej stronie wisiał ogromny telewizor, a po przeciwnej prześliczna tapeta stawiająca kropkę nad i, w tym oto miejscu. Obróciwszy się od razu chciałam przymrużyć oczy, ale czynność ta okazała się zbędna. Byłam zdziwiona, gdyż przez olbrzymie okno wpadało mnóstwo promieni, ale mnie nie raziły. Łał.
Szłam dalej po miękkim, ciemnym dywanie i oniemiałam. Ujrzałam kuchnię marzeń. Liczne, wysokie, szare meble były pozbawione uchwytów, ale i tak nie można ich było nie zauważyć. Trzy wbudowane w nie nowoczesne, srebrne piekarniki, kusiły by coś w nich upiec, a stojąca przed całym zabudowaniem biała wyspa (kuchenna oczywiście) dodawała pazura.
Następna była jadalnia z dębowym stołem pośrodku i czarnymi, skórzanymi krzesłami wokoło. Nad tym wszystkim zwisały trzy, ciemne lampy. Moje serce powoli przyspieszało.
Kolejnym „magicznym” miejscem była łazienka. Tutaj akurat dominowała porcelana. Nad dwiema umywalkami wisiało ogromne, elipsowate lustro, a obok jeszcze jedno, trochę mniejsze. Ściany były trochę podobne do wnętrza ula, co jeszcze bardziej przyciągało uwagę w ich kierunku. Po przeciwnej stronie był prysznic, którego prostość podnosił jego poziom nowoczesności.
Wszedłszy na górę, po białych, niby szklanych schodach, pchnęłam pierwsze z siedmiu drzwi. Od razu poczułam, że to będzie mój zakątek. Podeszłam kilka kroków dalej i poczułam niezwykłą miękkość pod stopami. Spojrzałam w dół i ujrzałam fioletowy dywan, a przed nim łóżko z białego drewna, oraz leżącą na nim czerwoną kołdrę. Generalnie zarówno panel jak i meble były wykonane z tego samego rodzaju drzewa, co i moje „legowisko”. Nie chciałam wychodzić, lecz skusiłam się na oględziny jeszcze jednego pokoju.
Pchnąwszy drzwi od razu poczułam perfumy mojego brata – tak to był jego kąt. Świetnie do niego pasował. Na ścianie nad łóżkiem, ( na którym spał Jacob – mój brat) była naklejona postać jego ulubionego koszykarza, którego imienia i tak nie znam. Kolorystyka tego miejsca skupiała w sobie zieleń i błękit. Nie chcąc przeszkadzać w odpoczynku dla mojego starszego o dwadzieścia lat, a właściwie teraz na Ziemi, to o dwa lata braciszka, wyszłam i wróciłam do mojego ulubionego pomieszczenia.
Nie chciałam spać, więc po prostu leżałam i wciąż przecierałam oczy, upewniając się, czy to wszystko nie jest przypadkiem snem. Ale nie, to była prawda, a może koszmar… W zasadzie zostałam wyrzucona z mojego rodzinnego, wampirzego miasta, więc chyba nie powinnam się cieszyć. Byłam wdzięczna Ophelii i to bardzo, za to, że mimo naszego przewinienia nie wyrzuciła nas po prostu na ulicę. Chyba jednak źle ją oceniłam, ona naprawdę nadaje się na Przedstawicielkę Rady…, tak teraz to wiem. Z mojego rozmyślania wyrwało mnie głośnie stukanie do drzwi. Zbiegłam, a otworzywszy je ujrzałam moją przyjaciółkę – Vanessę. Po jej minie od razu zauważyłam, iż była jednocześnie zachwycona jak i przestraszona. Zaprosiłam ją do środka, uściskałam, po czym ona zaczęła wciskać mi do rąk jakąś kopertę. Otworzyłam ją i zaczęłam czytać na głos:
- Drogie Katerino i Vanesso! Bardzo żałuję, że skazałam was na taką karę. Teraz, gdy już moje emocje opadły, czuję, iż wystarczyłby tylko czar na ludzi by o nas zapomnieli. Jednak mojego zaklęcia już nie cofnę, próbowałam, wybaczcie. Jednakże będę próbowała was z stamtąd wydostać. Przepraszam was, a zwłaszcza ciebie Kate, za docinki z mojej strony. Byłam zbyt pochłonięta władzą… Jak tylko wrócisz, obiecuję, że przekażę ci moje stanowisko, gdyż ty w przeciwieństwie do mnie umiesz panować nad swoimi uczuciami. Piszę do was, bo chcę wam pomóc. Jak zapewne zdążyłyście zauważyć wyposażyłam wasze domy nowocześnie – chciałam tym choć trochę umilić wam chwile spędzone na Ziemi. Jak zapewne się domyślacie Togoles już nie jest miastem wampirów, lecz oddzielnym wymiarem, chcę wam przypomnieć, że już nikt nie wiem o naszym istnieniu. A, zapomniałabym. W ostatnim pokoju na piętrze znajduje się lodówka z niewyczerpalnym zapasem krwi. Jest tam również lustro, dzięki któremu możecie się komunikować ze swoją rodziną, która została w wampirzym świecie, jak i również ze mną. Wiem dosyć dużo o życiu wśród ludzi, dlatego regularnie chcę wam udzielać pomocnych rad – jeśli tylko tego chcecie. Szczerze mówiąc tęsknie za wami. Skomunikujcie się ze mną za chwilę, powiem wam trochę jak macie się odnaleźć w nowym środowisku. Pa, kochane. Ophelia.
- Łał. Zamurowało mnie. – rzekła moja przyjaciółka.
- Ona nie była zła. Chciałabym cofnąć czas i zaprzyjaźnić się z nią. – powiedziałam wzruszona dogłębnie listem.
- Obie czegoś żałujemy. – zauważyłam w oczach Vanessy łzy – Będę już zmykać połączę się z Ophelią, część. – powiedziawszy to wyszła.
Ja udałam się na górę, do pokoju wskazanego przez Przedstawicielkę Rady. Kiedy do niego weszłam wszystko było tak jak to ona opisywała. Pośrodku stało lustro, mniej więcej mojego wzrostu. Jego rama była wysadzana jakimiś klejnotami. Po lewej stronie stała owa „wiecznie pełna lodówka”, zajrzałam do niej i rzeczywiście jej zawartością były woreczki z krwią. Właśnie w tej chwili poczułam pragnienie, chwyciłam więc pierwszy z nich i wbiłam moje kły, przebijając folię. Piłam zachłannie, ale jej smak nie był tak cudowny jak krew płynąca z Wodospadu Życia – w dodatku to co ja piłam było cholernie zimne, także moje kły przeżyły wstrząs termiczny. Zaspokoiwszy głód podeszłam do Zwierciadła Wszechwiedzy (tak mówił napis widniejący na ramie lustra) i… nie wiedziałam co mam robić. Szukałam przycisku lub czegokolwiek co by ten przedmiot uruchomiło. Po kilku minutach bezskutecznych poszukiwań, usiadłam na podłodze i zaczęłam po prostu myśleć. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu lustro zaczęło świecić, ujrzałam jakieś błyski i usłyszałam głośny krzyk „Pomyśl o mnie!”. Wstałam i w tym samym momencie Zwierciadło zgasło. Wkurzyłam się na maksa, ale chwilę później nerwy mi przeszły, toteż zaczęłam się zastanawiać nad słowami, które nie dawno usłyszałam. Minęły dwie minuty, a ja wciąż nie wiedziałam o co chodzi. Zdecydowałam się zrobić pierwszą lepszą rzecz jaka przyjdzie mi do głowy. W końcu oświeciło mnie i całe me myśli skupiłam na Ophelii. Sekundę później jej wizerunek był widoczny w lustrze. Byłam uradowana i dumna z siebie, że dotrwałam do końca i nie rozbiłam tego Zwierciadełka (uwierzcie, takie myśli też przechodziły mi przez głowę).
- Wybacz, zapomniałam ci powiedzieć jak się tego używa. – głos do niedawna „czarownicy”, a teraz mojej przyjaciółki był słodki jak miód.
- Nic się nie stało, dałam radę. – odpowiedziałam z uśmiechem. Uznałam też, iż z powodu takiej błahostki nie należy robić komuś wyrzutów.
- Dobrze, zacznę od podstaw. Oto twoja historia, którą ty i twoja rodzina będziecie opowiadali ludziom, gdy ci będą chcieli się dowiedzieć kim jesteście. Otóż przyjechaliście z Californii, ponieważ uznaliście, że tu będą lepsze warunki do życia.
- Nic nie wiem o Californii.
- Podstawowe informacje znajdziesz w Internecie, a jeśli ktoś bardzo wścibski będzie pytał się o waszą dalszą rodzinę, powiedzcie, że mieszkają w Europie.
-Okej, zrozumiałam.
- Następna sprawa to miejsce pracy twoich rodziców. Twój ojciec William jest biznesmenem, a matka projektantką mody. Nie rób takich min, naprawdę mają załatwioną robotę.
- Ophelio, ale oni nie mają doświadczenia.
- Kate, w czasie przenoszenia was tutaj, dałam każdemu członkowi twojej rodziny wiedzę potrzebną do życia w tym miejscu. Wiedzą oni również o powodach ta nagłej zmiany.
- Tak! Czyli nie będę musiała przeprowadzać z nimi tej okropniej rozmowy. – odetchnęłam z ulgą.
- Raczej nie. Przejdźmy dalej, ty wraz z Vanessą, na Ziemskie lata macie po szesnaście lat i od tej pory będziecie uczęszczać do liceum im. Natalie Santit. Wszystkie dokumenty masz przygotowane w salonie, w szafce pod telewizorem. Myślę, że znajdziecie sobie przyjaciół. Lecz pamiętajcie, ani słowa nikomu o waszej prawdziwej tożsamości.
- Wiem, już drugi raz nie popełnimy tego błędu.
- Cieszę się. Muszę już kończyć i pamiętaj możesz się połączyć z każdym z twojej rodziny, a także ze mną. Będę się starała was z stamtąd uwolnić. Pa, tęsknię.
- Pa. – odpowiedziałam.
Znalazłszy się w pokoju, usiadłam na łóżku i pogrążyłam się w rozmyślaniach. Z każdą sekundą moje zaskoczenie, zmianą postawy Ophelii rosło. Czułam się jakby oszukiwana, bo dlaczego niby dziewczyna, która do tej pory zatruwała mi życie, nagle ot tak się zmienia. Ale może każdy czasem się zmienia.
- Katerino, pozwól na chwilę. – usłyszałam donośny głos mojej matki.
Usłuchawszy jej prośby, zeszłam do salonu, gdzie zastałam całą moją rodzinę, siedzącą na kanapie. Podeszłam do nich i prawie co oniemiałam ze zdziwienia, bo na żadnej z ich twarzy nie dostrzegłam choć szczypty radości.
-Wzywaliście mnie? – spytałam niepewnie.
- Siadaj.! – stanowczy głos ojca bardzo mnie zdezorientował.
- Chcecie wysłuchać mojej wersji zdarzeń? – powiedziałam.
- Wiemy o wszystkim i jako twoja matka, chcę byś to ty chociaż raz w życiu mnie posłuchała.
- Dobrze, – moje nerwy wciąż rosły. – ale wiedzcie, iż to głównie z winy Vanessy znaleźliśmy się tutaj.
- Myślałam, że to twoja przyjaciółka. – mama była bardzo pewna siebie.
- Jest moją przyjaciółką, lecz… - urwałam, nie umiałam podać mej rodzicielce odpowiedniego argumentu.
- Po pierwsze, to obie zachowałyście się nieodpowiedzialnie i nie będę dalej drążyła tego tematu. Po drugie, od dzisiaj zaczynamy nowe życie, co wiąże się z pewnymi zasadami. Na początek, obowiązuje was zakaz używania wampirzych zdolności, tzn. zero: szybkiego biegania, lewitowania, chodzenia po suficie i ścianach, przenoszenia przedmiotów siłą woli oraz używania swoich darów.
- Mamo, ale moja super siła jest mi potrzebna bym w ogóle mógł rozwijać moje zdolności. – Jacob był naprawdę zdeterminowany.
- Synu ja rozumiem, iż chciałeś należeć do Strażników, ale tutaj coś takiego nie istnieje, ja… nie jestem nawet pewna czy kiedykolwiek wrócimy do domu. Przepraszam!
- To nie ty musisz przepraszać Amando, – oświadczył mój ojciec. – tylko nasza córka. To ona zawiniła.
- Macie mi coś jeszcze do powiedzenia, bo zaczynam dochodzić do przekonania, iż ta rozmowa kompletnie nie ma sensu. - orzekłszy to odczekałam chwilę, a widząc wzruszenie ramionami u mojego taty, pobiegłam z płaczem do ostatniego pokoju w holu i połączyłam się z babcią. Wiedziałam, że tylko ona (mimo, że nie dzieliła naszej doli) będzie w stanie mnie zrozumieć.
- Kochanie, tak mi przykro. – rzekła swoim lekko starczym głosem babcia.
- Nawet nie wiesz jak moja matka wytycza mi to, że spotykałam się ze śmiertelnikami. – moje zdenerwowanie powoli się uspokajało, ale i tak chciałam by Rachel wiedziała co czuję.
- Wnusiu, chciałabym ci coś powiedzieć, lecz przysięgłam sobie, że oprócz twojej matki nikt o tym nie może się dowiedzieć. Dotrzymam przysięgi, ale chcę byś wiedziała, iż są w naszej rodzinie mroczne tajemnice.
Zdziwiłam się. O co mogło chodzić mojej babci. No cóż na pewno nie chodzi o jakąś błahostkę tylko, o coś bardzo ważnego.
- Taaa, mogę cię zapewnić, że mama w życiu mi o tym nie opowie. – odpowiedziałam stanowczo.
- Uwierz, Amanda zmieniła się od czasu zamążpójścia, ale czuję, iż cząstka starej jej wciąż gdzieś w niej siedzi.
Pogadałam jeszcze kilka minut z Rachel, ale niestety wszystkie przyjemności mają kiedyś swój kres. Zerknęłam przez uchylone okno. Jasna kula połyskiwała bielą, co silnie kontrastowało na ciemnym niebie. Przez moje ciało przeszedł dreszcz, gdyż poczułam chłodny powiew nocnego wiatru, ze szczyptą dobrze znanego mi zapachu. Uśmiechnęłam się i wybiegłam z domu, pędząc za cudowną wonią… ciepłej krwi.
Biegłam przez ulicę, którą oświetlał jedynie księżyc. Moja prędkość przekroczyła dwieście kilometrów na godzinę. Byłam pochłonięta ściganiem zdobyczy. Od sześćdziesięciu lat tego nie czułam, choć bardzo pragnęłam.
Po minucie dotarłam do opuszczonej gorzelni. Widok był przerażający, ale byłam tak zdeterminowana, wściekła i głodna, że nic nie było w stanie mnie powstrzymać. Stanęłam w progu, lekko ochłonęłam i stanowczym krokiem weszłam do środka. Nie było tam nic szczególnego – stare maszyny, kilka mebli, podarta sofa. Od razu wiedziałam, iż to miejsce było domem jakiegoś sklepowego żula. Kiedy pomyślałam o tym, że mam napić się krwi śmierdzącej alkoholem, od razu zebrało mi się na wymioty. Lecz wtedy wyczuliłam mój zmysł węchu i nie poczułam żadnej niepożądanej woni. Ruszyłam, więc przed siebie, a wszedłszy na strych moim oczom ukazało się dwoje, kłócących się nastolatków. Spojrzałam na siebie i na nich, po czym stwierdziłam, że jeden z nich jest ode mnie trochę starszy. Użyłam mojego daru niewidzialności (łamiąc tym samym zakaz matki) i podeszłam na tyle blisko by słyszeć ich rozmowę.
- Byłeś moim przyjacielem, dlaczego mi to robisz?! – wykrzyczał jeden z nich.
- Paul, ja nadal jestem twoim przyjacielem. Przecież nic się nie stało?. – drugi był bardzo pewny siebie.
- Nic?! Nic?! Według ciebie porwanie to nic?!
- To tylko zabawa, głupie żarty. Nic wielkiego. Jeszcze niedawno byliśmy w tej branży razem.
- To nie jest branża, ani rozrywka, ani praca. My poważnie grzeszymy Dayson. – wreszcie znałam imię tego drugiego. Powoli zaczynało się robić gorąco.
- Od kiedy to ty taki pobożny jesteś?.
- Od kiedy przekroczyliśmy zbyt wiele granic.
- Paul, nie panikuj. Chodź, porządnie się napijesz, zabawisz i od razu zły humorek ci przejdzie.
- Naprawdę myślisz, że można topić swoje smutki i złość w alkoholu?!
- Tak, do tej pory oboje, podkreślam oboje, korzystaliśmy z tej kuracji.
- Myślę, iż najwyższy czas to zmienić. – mówiąc to Paul odwrócił się od swojego byłego kompana i skierował się w kierunku schodów. Jednakże zatrzymał się by powiedzieć ostatnie słowo.
- I jeszcze jedno, jutro idę na policję. Czas by wszyscy dowiedzieli się o naszym „hobby”.
- Nie odważysz się. Tylko spróbuj, a odstrzelę ci ten twój przemądrzały łeb.
- Już nie jestem twoim podwładnym.
Następne zdarzenia działy się tak szybko, że trudno było mi je zrozumieć. Dayson wyciągnął z kieszeni kurtki pistolet, strzelił Paulowi w brzuch. Słyszałam krzyk, szybkie stukanie butów o podłogę, jęki. Zraniony chłopak jeszcze żył, ale wiedziałam, że wkrótce umrze. Liczyła się każda sekunda. Nie zastanawiając się, znowu przywróciłam swoje ciało do widzialności, po czym wzięłam chłopaka na ręce i używając superszybkości pobiegłam do szpitala. W ciągu minuty dotarłam na miejsce, oddałam nastolatka w ręce lekarzy. Jednym spojrzeniem ocenili jego stan i w mgnieniu oka zadecydowali o natychmiastowej operacji. Ja usiadłam na krześle przed blokiem operacyjnym i czekałam na wieści od chirurgów. Zabieg trwał już cztery godziny. Z sali wciąż wychodziły pielęgniarki, wciąż donosząc nowe, dobrze znane mi torebki z krwią. Bałam się tak cholernie o życie tego chłopaka, choć znałam jedynie tylko imię. Poczułam wibrację w kieszeni spodni oraz usłyszałam charakterystyczną melodię. Odebrałam telefon i usłyszałam przerażony głos Amandy.
- Gdzie ty się podziewasz?!
- Jestem w szpitalu. – starałam się ukryć emocje.
- Jejku, co ci się stało?
- Nic.
- Jak to nic? To co u licha tam robisz?!
- Czekam. Nie martw się o mnie. Pa.
Rozłączyłam się. Nie miałam już siły na tłumaczenia. Minęły kolejne dwie godziny, a ja nie miałam żadnych informacji o stanie Paula. Miałam zamiar wejść na blok operacyjny, gdy wtedy wyszedł z niego jeden z chirurgów. Jego fartuch i rękawiczki były poplamione krwią, na twarzy również zauważyłam kilka kropel. Spodziewałam się najgorszego. Łzy zaczęły napływać mi do oczu, aż nagle usłyszałam słowa, które do dziś siedzą mi w pamięci.
- Twój kolega żyje, ale gdybyś przywiozła go minutę później to sama chyba wiesz. – głos lekarza był dla mnie najlepszym lekiem na uspokojenie.
- Dziękuję panu.
- Nie ma za co. Prosiłbym cię o to byś zawiadomiła rodziców tego chłopaka.
- Ale… - zawahałam się, nie wiedziałam co powiedzieć. – ja go nie znam.
- Tak bardzo się przejmowałaś jego losem, że pomyślałem sobie, iż to twój przyjaciel.
- Nie, ja… znalazłam go na… chodniku.
- No cóż młoda damo, muszę ci pogratulować. Podjęłaś szybką oraz słuszną decyzję.
- Dziękuję. Mogę się z nim zobaczyć?
- Przykro mi, ale w tej chwili to nie możliwe.
- Rozumiem.
Kiedy lekarz odszedł, rozejrzałam się wokół, a spostrzegłszy pusty korytarz, znów użyłam mojego daru niewidzialności. Przeszłam przez drzwi i skierowałam się w stronę oddziału chirurgicznego. Minęłam dwoje, przezroczystych drzwi, aż w końcu znalazłam te właściwe. Po cichu weszłam do środka. Paul był jedynym pacjentem w sali, kiedy podeszłam bliżej, mogłam mu się lepiej przyjrzeć. Miał krótkie, rozczochrane blond włosy oraz był dobrze zbudowany. Te dwie cechy najbardziej rzuciły mi się w oczy. Liczne kabelki, podłączone do jakieś machiny, pilnie czuwały nad jego życiem. Zdecydowałam na zdjęcie z siebie „czapki niewidki” (często nazywałam tak swój dar). Siedziałam przy nim kilka minut, po czym miałam już odejść, ale jego powieki zaczęły powoli odsłaniać to co miał w sobie najpiękniejsze. Błękit jego oczu porównywałam do najcudowniejszych wodospadów na świecie, ale kolor był niczym w porównaniu z ich głębią – nie mogłam dojrzeć ich dna.
- Ja ciebie skądś znam. – w jego głosie dał się słyszeć strach i nie pewność.
- Tak, to ja przyniosłam… tzn. przywiozłam cię tutaj.
- Ach no tak. – sprawiał wrażenie jakby dopiero co przypomniał sobie o moim istnieniu, ale ja i tak wiedziałam, że to był tylko pretekst by zacząć rozmowę.
- Jak się czujesz?
- Dużo lepiej, dziękuję. Gdyby nie ty, nie byłoby mnie już na tym świecie.
- Pamiętasz właściwie co się stało? – spytałam chcąc się upewnić, czy pamięta o dosyć szybkim biegu. – Lekarz powiedział, że zostałeś postrzelony.
- Nie, nic pamiętam. – spuścił głowę. Wiedziałam, że kłamie; znowu zaczął bać się Daysona.
- Na pewno? Może z kimś się pokłóciłeś? Albo…?
- A ty co jesteś taka ciekawska?! Dzięki, że mi pomogłaś, ale nie wpieprzaj się w nie swoje sprawy.
Po prostu mnie zamurowało. Ja jeszcze tego dupka ratuję, a on mi tutaj z takim tekstem wyjeżdża. Wkurzyłam się i chciałam już wyjść, ale wtedy coś mnie tknęło.
- Wiesz, chcę ci odświeżyć pamięć. Pokłóciłeś się ze swoim „przyjacielem”. Poszło o wasze dotychczasowe hobby. Ty chciałeś mu się postawić, ale wypaplałeś o jedno słowo za dużo. On cię postrzelił, uciekł, a ja cię uratowałam i czekałam sześć godzin na informację czy ty żyjesz, czy nie. I o dziwo cholernie się o ciebie martwiłam! Mam nadzieję, że już nigdy cię w moim życiu nie spotkam.
Patrzył się na mnie i nie wiedział jak się ma wybronić. Nie zastanawiając się ani chwili dłużej wyszłam z sali i zapragnęłam znaleźć się w moim pokoju. Myślałam o dzisiejszym zdarzeniu i o tym jak ludzie potrafią być wredni, tylko po to by ukryć swoje emocje.

Kiedy przyszłam do domu na zegarku w salonie była północ. Wzięłam gorący prysznic, zjadłam przygotowaną własnoręcznie kanapkę z serem i szynką, po czym roztrzęsiona zachowaniem śmiertelnika, położyłam się do łóżka, marząc o jednym – by zapomnieć o dzisiejszym dniu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Coś nowego...

Rozdział 1